Skocz do zawartości

Recommended Posts

Na forum ludzie nie szczędzą słów i homeryckich porównań, by opisać brzmienie nowych kolumn głośnikowych, wzmacniaczy, kabli USB czy wtyczek do kontaktu. Jeśli jednak chodzi o muzykę, to rzuca się nią jak wapnem na druty (podobno kiedyś znaczyło to „daj rodziców do telefonu”). Postanowiłem to zmienić, zwłaszcza że z przyczyn politycznych insynuuje się, iż przynależę do frakcji bezdusznych wielbicieli parametrów i pomiarów.

Ten temat pragnę poświęcić miłości do sztuki. Chcesz napisać coś więcej na temat muzyki, która cię fascynuje, zrecenzować album, przeanalizować lub zinterpretować utwór? Śmiało, wyrzuć to z siebie. JA ZACZYNAM.

… Od recenzji albumu z mojego osobistego TOP 5 kiedykolwiek.

9mVbXEt.png

IRON MAIDEN – Somewhere in Time (1986)

Podobno nie należy oceniać książki (i ludzi!) po okładce, ale i tak każdy to robi. Koniec końców ok. 90% informacji z zewnątrz dociera do istoty ludzkiej przez zmysł wzroku, a co za tym idzie z natury rzeczy jesteśmy wzrokowcami. Stąd, wbrew pozorom, okładka to rzecz ważna, a nawet bardzo ważna. Niektórzy twierdzą wręcz, nie bez racji, że tylko dla wielkoformatowych okładek ludzie kupują te okropne płyty winylowe. 

Tylko czy TO już nie lekka przesada? NIE.

Derek Riggs, autor wielu okładek dla Iron Maiden, pracował nad tym dziełem sztuki 3 miesiące. Nie robił co prawda jeszcze pod siebie, jak astrolog z bajki o królewnie Pizdolonej, ale było blisko, bo pogrążony w pracy zaczął śnić na jawie o byciu częścią popełnianego krajobrazu (miało być coś nawiązującego do Blade Runner’a, powiedzieli…). W efekcie artysta musiał zdecydować się na dwutygodniowy urlop na reset psychiczny, zanim był w stanie skończyć (cała historia do obczajenia tutaj). Zaryzykuję stwierdzeniem, że było jednak warto tak się zatracić w pracy, bo efekt trudno określić innym słowem niż spektakularny. Zapewniam, że każdy nastolatek w latach 80. i 90. narobiłby w sklepie muzycznym niezłego rabanu, żeby tylko rodzic kupił mu album z taką okładką. Ja zrobiłem.

Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, Somewhere in Time nie jest albumem *koncepcyjnym (*w którym wszystkie utwory stanowią spójną całość, np. opowiadając jakąś historię). Zamiast tego tematyka utworów w dość inteligentny, ale luźny sposób romansuje z zagadnieniem czasu, na które muzycy patrzą tu z szerokiej perspektywy.

1. Otwierający i tytułowy utwór Caught Somewhere In Time, czyli Uchwycony Gdzieś w Czasie, ma za zadanie uchwycić zainteresowanie słuchacza i być klasycznym mocnym uderzeniem na początek. Jest to pochwycenie nie na żarty, bo w całej dyskografii Iron Maiden jest to jeden z najtrudniejszych wokalnie kawałków (co niestety pogrzebało jego szansy na koncertach), a przy tym moim skromnym zdaniem usłyszymy tu jedną z najlepszych solówek gitarowych w długiej karierze zespołu.

Czy mogę cię skusić byś poszedł ze mną
Może diabeł zechce spełnić twe marzenie
Gdybym powiedział, że cię tam zabiorę
Poszedłbyś, ogarnąłby cię strach?

2. Jakby pomni tego, że z zaproszenia do zapoznania się z resztą albumu może wyjść zaproszenie do ponownego odsłuchania pozycji nr 1, muzycy jako nr 2 umieścili najbardziej radio-przyjazny, przystępny i rozpoznawalny utwór z albumu – Wasted Years, czyli Zmarnowane Lata. Ten niekwestionowany szlagier, który ukazał się najpierw jako singiel promujący pełne wydawnictwo, to melodyjna opowieść o nostalgii i melancholii. Tekst traktuje o tym, jak z biegiem lat samemu dla siebie można stać się obcą osobą, tułającą się po wielkim świecie w poczuciu tęsknoty za domem, którego kiedyś się nie doceniało. Może jednak nie tylko domu nie doceniamy, ale także tego, co mamy teraz? Dlatego nie marnuj czasu szukając straconych lat i zrozum, że żyjesz w złotych czasach! 

3. Sea of Madness jest najmroczniejszym rozdziałem albumu. Ocean Szaleństwa nawiązuje do mrocznych aspektów współczesności, która dla przegranych ma do zaoferowania czubek buta i chłód ulicy.

Gdzieś na ulicy ktoś płacze,
Gdzieś w ciemnościach płoną ognie,
Może w tę noc ktoś łka, 
Bo osiągnął punkt bez powrotu
(…)
Skądś dochodzi mnie wołanie 
Gdzieś w ciemnościach płonie sen
Musisz mieć nadzieję, gdy spadasz
By odnaleźć świat, który widziałeś

4. By rozwiać tę dystopijną wizję, na ochłonięcie przychodzi luźne Heaven Can Wait ze swoim dziś-już-retro futurystycznym, chwytliwym riffem. Utwór nawiązuje do opisów doświadczeń z pogranicza śmierci; narrator zastanawia się, czy śni, czy faktycznie nadszedł już kres jego dni. To niemożliwe, przecież tyle jeszcze chciałem zrobić, dajcie mi więcej czasu! Jak wiadomo, bogu śmierci mówi się „nie dzisiaj”, więc Niebo Może Poczekać.

5. The Loneliness Of The Long Distance Runner, czyli Samotność długodystansowca, był jednym z najczęściej odtwarzanych przeze mnie utworów na albumie jeszcze zanim sam zacząłem regularnie biegać. Dziś słyszę jego tekst pod koniec każdej sesji joggingu, kiedy całe moje ciało i umysł domagają się już końca tortury, a sekundy zdają się być minutami. Tytułowego biegacza długodystansowego można jednak traktować też jak metaforę życiowych zmagań, tego, ile jesteśmy gotowi wycierpieć, byle tylko wygrać wyścig szczurów i osiągnąć zwizualizowany sukces.

Musisz wygrać, musisz biec, dopóki nie padniesz
Trzymać tempo, ścigać się dalej
W twym umyśle się rozjaśnia
Jesteś już w połowie drogi
Ale mile zdają nigdy się nie kończyć
Jakbyś był we śnie
Donikąd nie docierasz
To wydaje się takie daremne

6. Stranger in A Strange Land, czyli Obcy Na Obcej Ziemi ukazał się jako singiel 2 miesiące po premierze albumu i także wyróżnia się świetną okładką, która nawiązuje do klimatów Gwiezdnych Wojen. Utwór zainspirowany jest jednak nie fantastyką, a historią arktycznego podróżnika, którego ciało zostało odnalezione zamarznięte w lodzie. Utwór eksploruje emocje samotnego człowieka, który uwięziony na pustkowiu z dala od domu spotkał swój kres. Chociaż jednak jego ciało zostało zachowane i odnalezione 100 lat później, to wszystko co reprezentował sobą podróżnik zdążyło już się rozpłynąć w czasie jak łzy w deszczu.

Sto lat przeminęło i ludzie ponownie
przemierzyli tę drogę
By rozwiać tajemnicę
Znaleźli jego ciało, gdzie padł tamtego dnia
Zastygłe w czasie

7. Deja-Vu to nie o tym, że coś zmieniają w programie, zresztą Matrix wszedł do kin dopiero 11 lat po premierze albumu. Utwór, nawiązując do znanego każdemu fenomenu psychicznego, zadaje otwarte pytania o przyczynę tego surrealistycznego wrażenia. Czemu czasem ktoś obcy wydaje się znajomy? Czemu mamy wrażenie, że byliśmy już w danym miejscu, chociaż jesteśmy tam pierwszy raz? Czyżby nasze życia były zaaranżowane? Może faktycznie time is a flat circle, a może to tylko powtarzalność i monotonia życia podporządkowanego pracy cyborga.

8. Alexander The Great/ Aleksander Wielki

Synu mój, dla siebie domagaj się innego
Królestwa, bo to, które ci zostawiam
jest dla ciebie zbyt małe

Kiedy słuchającemu wydaje się, że najlepsze już za nim, że pora na replay, bo na koniec albumu na pewno zostawiono najsłabszy utwór albo coś w pożegnalnym tonie, przychodzi cios ostateczny. KO. Alexander The Great: wg mnie najlepsza ballada Iron Maiden w całym ich dorobku, będąca hołdem dla legendarnego zdobywcy. Solówka wywala z butów i jest wg mnie drugą na tym albumie jedną-z-najlepszych solówek zespołu.

Aleksander Wielki
Jego imię wzniecało strach w sercach ludzi
Aleksander Wielki
Legenda pośród śmiertelników

Aleksander III Macedoński, zwany też Wielkim, pokonał czas i na zawsze zapisał się w historii naszego świata (i nawet ten okropny film z Collinem Farrellem tego nie zmieni!).

Podsumowanie
Niestety, chociaż Somewhere in Time przez wielu koneserów metalu uważany jest za najlepszy album Iron Maiden (92% na Encyclopedia Metallum, więcej niż kultowy The Number), to sam zespół postanowił o nim zapomnieć i pogrzebać go gdzieś w czasie. Był to bowiem album-eksperyment, który powstawał w okresie ścierających się wizji i ambicji jeszcze wówczas młodych muzyków, a przy tym na tyle różny brzmieniowo od reszty dyskografii, że wyalienował część fanów. To inne brzmienie, za które odpowiadają syntezatory gitarowe, wzbudziło zresztą największe kontrowersje, zwłaszcza wśród purystów. Sam Bruce Dickinson miał wyrazić z tego powodu ubolewanie i stwierdzić, że metalu nie gra się z syntezatorami. Ze swojej strony nie mógłbym się bardziej nie zgodzić, bo wg mnie to właśnie ten zabieg sprawił, że album brzmi tak specyficznie i natychmiast kojarzy się z czasami sobie współczesnymi. Zresztą, jak na ironię, to właśnie stagnacja i uwięzienie w jednej formule stały się ostatecznie największym wrogiem zespołu i przyczyną, dla której zaczęto mówić, że zespół Iron Maiden plagiatuje sam siebie. Bezmyślny fanboizm dużej części fanów, którzy sabotują recenzje przyznając najwyższe noty za obiektywnie słabe albumy, nie poprawia sytuacji.

Do dziś, kiedy puszczam SiT staje mi przed oczami ciepłe lato lat 90. Mój wyklejony plakatami pokój, stara wieża stereo, no i ten dzieciak, którym kiedyś byłem uchwycony gdzieś w czasie, oczarowany nie tylko okładką, ale i idealnie wpisującą się w nią muzyką.
 

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nigdy nie słuchałem tego zespołu, ale może coś w końcu poznam.

Muzyka, która mnie fascynuje? Sporo tego jest. Rock w prawie każdym podgatunku, jazz akustyczny, jak i zelektryfikowany, elektronika, w szczególności niemiecka, acz oczywiście nie tylko, muzyka filmowa i growa, choć tu już jest tego znacznie mniej, a także muzyka klasyczna, ale na razie jeszcze nie wgryzam się w nią, na razie. Od stosunkowo niedawna słucham też muzyki hi-hopowej, i zdążyłem poznać kilka naprawdę udanych i wartościowych albumów. Poza tym, bardzo lubię tradycyjną muzykę z różnych stron świata. Czasami trafi się też jakiś metalowy album, ale to raczej rzadkość.

Słuchanie muzyki z pasją, i traktowanie jej nieco poważniej zaczęło się od utworu "Wind Of Change" zespołu Scorpions. Wcześniej raczej nie zwracałem większej uwagi na to, czego słucham i dlaczego. Internet bardzo późno zagościł u nas w domu, ale jak już miałem do niego swobodny dostęp, to zacząłem poznawać coraz więcej nieznanych mi utworów i zespołów, w tym właśnie między innymi Scorpions, ale też Dire Straits, Gans end Rołses, i wiele innych. Mniej więcej w tym samym czasie słuchałem często i gęsto muzyki filmowej, więc mam do niej spory sentyment. Obecnie rzadko do niej wracam, ale są soundtracki filmowe, które mają u mnie stałe, wysokie miejsce - przede wszystkim ścieżka dźwiękowa z filmu 2001: Odyseja Kosmiczna. Niesamowity klimat, poczucie wyobcowania, grozy, zimna, tajemnicy i wszechogromu kosmosu.

 

 

 

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

1 godzinę temu, misiek x napisał:

Sam kiedy go usłyszałem po raz pierwszy, a miałem wszystkie wcześniejsze płyty zespołu, spowodował że przestałem ich dalej słuchać. Szczerze to znam jeszcze tylko Seventh son....i na tym moja przygoda z Ironami sie zakończyła.

Kiedy ja usłyszałem SiT po raz pierwszy znałem tylko The Number of the Best i koncertówkę Live After Death. Były to lata 90., więc o znajomość czegoś więcej nie było łatwo, zwłaszcza w małym mieście. Mój tata posłuchał chwilę i machnął ręką, a ja jak włączyłem, tak nie wyłączyłem przez kolejnych kilka tygodni. Album leciał u mnie w pokoju tak długo aż wszyscy w domu zaczęli mówić „posłuchałbyś czegoś innego może wreszcie”. Seventh Son to mój drugi ulubiony album od Iron Maiden. Progresywny, mniej melodyjny od SiT, ciekawy kompozycyjnie. 

Moja przygoda z zespołem skończyła się na Brave New World, choć tych dwóch płyt pomiędzy z Bayley’em na wokalu właściwie nie słuchałem, bo natychmiast się odbiłem. Po 2000 r. nie nagrali już nic godnego mojej uwagi. No, może Dance of Death z płyty o tym samym tytule jest fajnym i ciekawym kawałkiem, tylko ta wiejska przyśpiewka gdzieś w połowie utworu mnie mega drażni.
 

45 minut temu, Adi777 napisał:

Słuchanie muzyki z pasją, i traktowanie jej nieco poważniej zaczęło się od utworu "Wind Of Change" zespołu Scorpions.

Mam rip Crazy World z kasety i jest to jeden z najciekawiej (oczywiście subiektywnie) brzmiących albumów w mojej kolekcji.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

19 minut temu, Dzik napisał:

Moja przygoda z zespołem skończyła się na Brave New World,

Nie jestem fanem zespołu, ale akurat tego albumu sporo kiedyś słuchałem. Właśnie w tym okresie głos Bruce'a nabrał moim zdaniem ciekawej barwy. Wcześniej ta jego "syrena alarmowa" mnie irytowała, choć lubię wysoko śpiewających wokalistów. Muzycznie Brave New World bardzo mi pasował, natomiast ogólnie nie lubię produkcji Kevina Shirleya. Nie rozumiem popularności tego faceta w branży. Poza tym, chyba wszystkie ich nowożytne płyty mają mocno skompresowaną dynamikę.

Przy okazji - czy ktoś słuchał u siebie Senjutsu? Kumpel przyszedł do mnie z tą płytą. Brzmiała u mnie strasznie. Bruce jak z piwnicy, zbita średnica, tylko bębny w paru kawałkach się broniły. Wciąż się zastanawiam, czy mój system aż tak sobie nie radzi z hard & heavy czy też album obiektywnie jest skopany od strony dźwiękowej. Ktoś mnie pocieszy i napisze, że to jednak wina płyty?

1 godzinę temu, Adi777 napisał:

Słuchanie muzyki z pasją, i traktowanie jej nieco poważniej zaczęło się od utworu "Wind Of Change" zespołu Scorpions.

Śmiałe wyznanie. Podziwiam odwagę. Sam mam słabość do Scorpionsów, pomimo powszechniej opinii, że to jedna z bardziej obciachowych kapel. :) Nawiasem mówiąc, dość kulturalnie się zestarzeli, a płyta "Sting in the Tail" z 2010 r. była całkiem udana. No i mają polskiego basistę - Pawła Mąciwodę, zresztą dość uniwersalnego, bo słyszałem go też grającego z Jarkiem Śmietaną. :)

Edytowano przez Rafał S
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

23 minuty temu, Rafał S napisał:

Przy okazji - czy ktoś słuchał u siebie Senjutsu?

Ja słuchałem, zwłaszcza że nęcili mocno przed premierą filmikami ze studia. Nauczony doświadczeniem nie spodziewałem się niczego przełomowego, ale na lekką naiwność sobie pozwoliłem. Niestety ten album to totalna klapa - dłuuuuugi, nudny, nijaki, taki geriatryczny metal. No ale oczywiście stało się to, o czym pisałem pod koniec recenzji wyżej, czyli kultyści IM podbili oceny tej płyty wyżej od największych klasyków.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

25 minut temu, Rafał S napisał:

Śmiałe wyznanie. Podziwiam odwagę. Sam mam słabość do Scorpionsów, pomimo powszechniej opinii, że to jedna z bardziej obciachowych kapel. :)

Dlaczego śmiałe? Po prostu zacząłem od nich, ale to wszystko. Akurat zgadzam się, że są słabi, typowe komercyjne granie, bez żadnych ambicji, żeby kasa się zgadzała.

Wracając do tematu, jedną z moich największych fascynacji muzycznych jest bez wątpienia zespół King Crimson. 

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

King Crimson - Larks' Tongues in Aspic (1973) 

Potężna płyta, brzmiąca agresywnie, z zajebiście uwypuklonym basem, fantastycznymi solówkami wszystkich muzyków, bardzo ładnymi spokojniejszymi fragmentami, czyli przede wszystkim "Book of Saturday", ale też w "Exiles". Brzmienie przypomina The Mahavishnu Orchestra, także z uwagi na użycie skrzypiec w instrumentarium. 

 

image.png.e06c807af7881eeaaa5e2458d28db73a.png

 

 

 

 

 

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

31 minut temu, Adi777 napisał:

Dlaczego śmiałe? Po prostu zacząłem od nich, ale to wszystko. Akurat zgadzam się, że są słabi, typowe komercyjne granie, bez żadnych ambicji, żeby kasa się zgadzała.

Wracając do tematu, jedną z moich największych fascynacji muzycznych jest bez wątpienia zespół King Crimson. 

W ramach komercyjnego grania też można lepiej i gorzej. King Crimson to inna półka i praktycznie już inny gatunek muzyki. Nie było mi dane usłyszeć ich nigdy na żywo, ale byłem kiedyś na koncercie Wettona, który wykonał, między innymi, mój ulubiony kawałek - "Starless" (oczywiście w zmienionej aranżacji). Duże wzruszenie. :) W ogóle uważam, że "Starless"  to jeden z najpiękniejszych tematów rockowych i przebija "Epitaph" z debiutu. No i wykonawczo, to był jeden z lepszych składów King Crimson. Może nawet najlepszy, nie sądzisz?

1 minutę temu, Adi777 napisał:

King Crimson - Larks' Tongues in Aspic (1973) 

Potężna płyta, brzmiąca agresywnie, z (...) uwypuklonym basem,

Ja się wciąż zastanawiam, jak jeden człowiek może mieć tyle talentu, co Wetton - jednocześnie tak śpiewać i tak grać na basie. Dużo tych zespołów było i trochę się rozmienił na drobne - po co mu były epizody w Uriah Heep, Wishbone Ash, czy Roxy Music, gdzie nie dali mu na serio popisać się głosem?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

3 godziny temu, Rafał S napisał:

Sam mam słabość do Scorpionsów, pomimo powszechniej opinii, że to jedna z bardziej obciachowych kapel. :)

Debiut mieli całkiem obiecujący, co prawda mało oryginalny na tle ówczesnych kapel, ale całkiem dobry. Niestety, poszli w innym kierunku.

Edytowano przez Adi777
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Mnie tam niespecjalnie interesuje, co kto uważa za obciach, jak czuję, że muzyka ma mi coś do powiedzenia, to słucham, co by to nie było. W każdych kręgach coś uchodzi za obciach, a już absolutnym ulubieńcem wszystkich, jeśli chodzi o jebutanie, jest Nickelback (nie, nie słucham, ale nie z przyczyn ideologicznych).

Jak ktoś chce usłyszeć, jak Scorpions brzmi z kasety, to niech zasygnalizuje, bo mam dwa sample pod ręką.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

5UFJIzi.jpg

Skrócona, krótka historia black metalu

Geneza terminu black metal co do zasady nie budzi kontrowersji; powszechnie i bezspornie przyjmuje się, że nazwa wywodzi się od utworu Venom o tym samym tytule. Co do zasady, bo kiedyś pod prysznicem uknułem teorię, że tak naprawdę termin wziął się od albumu Under The Sign of the Black Mark zespołu Bathory, który jest winowajcą pierwszej fali tego nurtu w ciężkiej muzyce. Byłby to bardziej romantyczny rodowód, zwłaszcza że Venom nigdy nie grał stricte black metalu, a frontman zespołu Bathory, Quorton Seth, był jedną z ciekawszych i najbardziej kreatywnych osób w historii metalu.

Pierwsza fala czarnej marki to jednak black jeszcze nie do końca wydestylowany z dzisiejszej perspektywy, bo swoją ikoniczną postać ten gatunek, a właściwie to podgatunek przybrał za sprawą zespołów z Norwegii, takich jak Darkthrone, Mayhem, Burzum czy Emperor. Obskuryzm brzmieniowy, prostota, charakterystyczny makijaż sceniczny corpse paint, motywy silnie antychrześcijańskie, pogańskie, a także kult natury do dziś są immanentnymi cechami black metalu. Za sprawą drugiej fali ukuto też nadal pokutujące hasło black metal jest wojną [z chrześcijaństwem].

O ile takie nastawienie miało swoje uzasadnienie w latach 80. i pierwszej połowie 90., kiedy jego aktorami byli głównie radykalnie nastawieni późni nastolatkowie albo dwudziestoparolatkowie, autorytet kościoła był duży (co z kolei przekładało się na bardziej konserwatywne postawy mediów i opinii publicznej), a najlepszą promocją przy braku Internetu były srogo wyglądające zdjęcia w makijażu i gadanie obrazoburczych głupot o satanizmie, o tyle próba naśladowania tych poczynań przez dzisiejsze zespoły i dojrzałych facetów często budzi już politowanie.

O black metalu zrobiło się szczególnie głośno we wczesnych latach 90. za sprawą muzyków z zespołu Mayhem, Burzum, a także Emperor. Wówczas to spłonęły zabytkowe kościoły w Norwegii, pewien natarczywy homoseksualista został zasztyletowany, a główny prowodyr zamieszania i wizerunkowego radykalizmu ostatecznie skończył w bieliźnie z nożem w czaszce na skutek konfliktu osobowości. To tak w astronomicznym skrócie i z pominięciem innych wątków, jak wyczyny prawdopodobnie najlepszego wokalisty black metalowego, który z mózgiem na wierzchu wylądował na okładce. Wydarzenia te urosły do rangi legendy, żeby nie powiedzieć mitu założycielskiego black metalu, który to mit ma się nadal całkiem nieźle. Przyczyniła się do tego opublikowana w 1997 r. książka o norweskiej scenie black metalowej pt. Władcy Chaosu, pełna sensacyjnych bzdur i przeinaczeń, która niedawno, bo w 2018 r. doczekała się adaptacji filmowej o tym samym tytule (w roli głównej brat Kevina samego w domu!). Z osobistych relacji muzyków, uczestników tamtych wydarzeń wyłania się jednak o wiele bardziej przyziemny obraz ówczesnego zamieszania wokół black metalu, którego głównym paliwem były raczej niedojrzałość i bunt wieku młodzieńczego.

Po lekturze powyższego można by odnieść wrażenie, że mam dość niskie mniemanie o black metalu – nic bardziej mylnego! Na falach tego gatunku i jego dalszych form powstały bowiem jedne z najciekawszych projektów muzycznych i nagrane zostały albumy, obok których nie sposób przejść obojętnie, jeśli ma się otwarty umysł i krztę wrażliwości. Black metal jest muzyką radykalną pod względem środków wyrazu, dlatego przyciąga radykalnych marzycieli i indywidualistów, którzy mają coś do powiedzenia, ale potrzebują do tego odpowiedniego języka. Jest to jednak mowa Mordoru, której nie używa się w towarzystwie, zwłaszcza elfów.

Memoria Vetusta I: Fathers of the Icy Age | Stare Wspomnienia I: Ojcowie Epoki Lodu

OmGp98A.png

Za projektem Blut Aus Nord stoi francuz, niejaki Vindsval, o którym niewiele wiadomo. W Internecie próżno szukać jego zdjęć, informacji o jego życiu prywatnym, nawet traktujących o nim przekazów osób trzecich. Znajdziemy jedynie garść wywiadów, z czego ostatni dla samego labelu Debemur Morti Productions, gdzie też podobno widziano go raptem kilka razy od 1994 r. W czasach Internetu i mediów społecznościowych taka postawa to zaskakująca rzadkość, a przecież Blut Aus Nord to jeden z najbardziej oryginalnych projektów ze spektrum metalu, który zdążył wydać 13 pełnych albumów, eksplorując przy tym różne style i zaliczając tylko jedną, mocną wtopę (Deus Salutis Mae). Ostatnie pełne wydawnictwo, Hallucinogen, to powrót do formy, a wkrótce premiera kolejnego albumu. Celowo piszę też o BaN używając słowa projekt, bo jest to przedsięwzięcie głównie jednoosobowe. Ten Vindsval to jest ciekawy gość.

Przy okazji dokonam coming outu i powiem, że bardzo cenię Francuzów za ich specyficzną wrażliwość. Amerykanie, przykładowo, mają tendencję do przesadnego patosu i efekciarstwa, Japończycy do pretensjonalnego intelektualizmu, a francuzi nawet parając się kiczem potrafią zachować styl. Dlatego do dziś ogarnia mnie nostalgia, kiedy wspominam seans Braterstwa Wilków w kinie. Była tam tajemnicza bestia, walczący na miecze podróżnik-lekarz, Indianin znający wschodnie sztuki walki, obowiązkowe cycki (Moniki Bellucci, czyli nie byle kogo), słowem: masa hollywoodzkich klisz i głupot, a jednak film przenikała też specyficzna aura mistycyzmu. Ten album trochę taki właśnie jest.

Zawsze lubię napisać kilka słów o okładce albumu, ale w tym wypadku musiałbym się podjąć recenzji barokowego dzieła sztuki z 1622 r. autorstwa niejakiego Francois’a de Nome pt. Les Enfers (pol. Sfery Piekielne), do czego nie czuję się kompetentny. Podejrzewam, że obraz został z przyczajenia sfotografowany w muzeum przez młodego Vindsvala, a następnie umieszczony na okładce bez pytania kogokolwiek o zgodę. Z tego względu późniejsze reedycje albumu zarówno na CD, jak i na winylu miały już zdecydowanie mniej spektakularne cover arty (choć wersja Limitowana też ma klimat – vide zdjęcie), ale label, pod którym obecnie wydaje Blut Aus Nord zawziął się i pod koniec 2021 r. nabył prawa autorskie od muzeum i wydał reedycję albumu na 3 nośnikach z oryginalną okładką, ale tym razem w pełni legalnie. Przyznam szczerze, że mi tym zaimponowali, bo świadczy to o szacunku do zespołu i fanów, co zdecydowanie nie jest regułą ze strony labeli.

Ojców Epoki Lodu odsłuchałem po raz pierwszy na dość późnym, a wręcz niedawnym etapie mojej podróży metalowego melomana-już-malkontenta. Byłem wtedy solidnie osłuchany, jeśli chodzi o ten gatunek, a nawet nim zmęczony. Wszystko zaczęło się od kogoś, kto napisał w Internecie, że na tym albumie znajduje się najlepszy riff drugiej fali black metalu. Oczywiście musiałem to sprawdzić, choćby na laptopie.

1. Slaughterday (The Heathen Blood of Ours) | Dzień Rzezi (Pogańska Krew Nasza)
Po krótkim, ambientowym i przypominającym ostrzeżenie fragmencie (które należy potraktować poważnie), na pierwszy plan wchodzi perkusja. Muzyka dopiero łapie pierwsze wdechy, pozwala sobie zostać na niespiesznej podwójnej stopie… W podobnym stylu nadchodzi gitara prowadząca i pierwsze linie wokalne. Pojawiają się pejzaże, zawisają ciekawe melodie na prymitywnej gitarze. Bardzo podoba mi się zwieńczenie utworu czystą intonacją, przypominającą wołanie z dali.

Starożytny ludzie z umierającej krainy, słyszymy twą pieśń, 
unosi się na wietrze

2. On the Path of Wolf... Towards Dwarfhill | Na Drodze Wilka... Ku Dwarfhill
Droga wilka utrzymana jest w podobnym, spokojnym i melodyjnym tonie. Wyróżnia się tutaj zwłaszcza sekcja środkowa z rozmarzoną gitarą i recytowanymi, żeńskimi liniami. Pozwolę sobie też na stricte subiektywną refleksję, że Vindsval to wyjątkowo dobry i niefatygujący wokalista black metalowy. Jego krzyki mają ciekawą barwę, a przy tym są nie za wysokie i nie za niskie.

Sunęliśmy ogarnięci ciekawością, z wilkiem w sercu
Pod nowym niebem, w świecie czystego piękna
W naszych żyłach krążyła chłodna krew
Nasze dusze wypełniała dziwna cisza
Podpłynęliśmy do portu
Zbliżyliśmy się ku naszemu przeznaczeniu... Stary człowiek tam był

3. Sons of Wisdom, Master of Elements | Synowie Mądrości, Mistrz Elementów
Był jak skurwysyn. Nic nie było w stanie przygotować mnie na burzę, która nadciąga wraz z Mistrzem Elementów. Główny riff kruszy skały i przewraca drzewa, bębny walą jak grad, solówka zawodzi niczym banshee. W tej muzyce jest niewymuszona agresja, typowa dla black metalu nuta melancholii, w tej muzyce jest życie! Mówiąc bezceremonialnie, jest to hit kompletny i absolutny. No i faktycznie, to chyba najlepszy riff drugiej fali black metalu.

... I kruki krążyły po niebie
... I wilki wyły wśród nocy
Na zimnym wietrze stary człowiek zaoferował nam wspaniałe przeznaczenie

4. The Forsaken Voices of the Ghostwood's Shadowy Realm | Wyklęte Głosy Cienistej Krainy Ghostwood
To było zamarznięte bagno, po którym wędrował jakiś złowieszczy duch
Panowała tam cmentarna aura i przegniła woń siarki
We mgle dostrzegaliśmy jakieś przezroczyste sylwetki
Kroczyliśmy po cienistej krainie, zwanej przez niektórych Ghostwood

Kroczyli energicznie, żołnierskim rytmem, dlatego przemierzając ziemie Ghostwood głowa chodzi jak łepek pieska samochodowego. Niosący się śmiech upiora to wyjątkowo udany myk w tym kawałku. Jeśli ktoś jednak myśli, że za bagnem kryje się bezpieczna przystań, to jest w dużym błędzie, bo dalej rozciąga się…

5. The Territory of Witches / Guardians of the Dark Lake | Terytorium Wiedźm / Strażniczki Mrocznego Jeziora
Musieliśmy przemierzyć tajemnicze ziemie wśród
stworzeń zmierzchu
Były to ziemie należące do wiedźm, strażniczek
mrocznego jeziora, oświetlonego blaskiem księżyca

No i kolejny hit zabójca, dorównujący Mistrzowi Elementów, choć w bardziej melodyjnym stylu. Takie kawałki wyciskają łzy radości i podrywają do fali Królową Elżbietę jak na Nagiej Broni. Muzykę tak energetyzującą, zajebistą w swej niedojrzałej pretensjonalności rodem z horrorów klasy B z lat 80. i 90., można napisać tylko będąc młodym i głodnym życia. Mroczni wojownicy, seksowne wiedźmy, wilki, blask księżyca… Czego chcieć więcej od życia?

6. Day of Revenge (The Impure Blood of Theirs) | Dzień Odwetu (Ich Krew Nieczysta)
Podekscytowane widokiem krwawej rzezi
Wilki zawodziły na górze mądrości
Pani mgły przyjęła martwych
Na ziemiach wiecznego zmierzchu
Dostrzegliśmy wielką wyrwę w ziemi
Matka Ziemia przyjęła ciała

Wojna!
Dzień odwetu nadszedł, upuśćmy krwi
bękartów

Nie mam za wiele do powiedzenia o tym kawałku, bo wg mnie jest to jedyny przeciętniak na tym albumie. Myślę, że nabrałby ciekawszego wydźwięku jako hymn ekologów, np. puszczany z głośników estradowych podczas obrony Puszczy Białowieskiej.

7. Fathers of the Icy Age | Ojcowie Epoki Lodu
Tytułowy utwór to melancholijne pożegnanie, powiewające smutnym rozmarzeniem. Oczami wyobraźni widzę krew na śniegu, połamane miecze, mrocznych wojowników i wielką przygodę. Tak, te nuty rzeczywiście malują surową, lodową krainę.  Pozostaje wytrzeć wylaną z wrażenia kawę i zmusić się do nie puszczania albumu po raz n-ty, żeby wrócić do niego ponownie za jakiś czas i znów przeżyć tę historię.

W imieniu lasów
W imieniu gwiazd
W imieniu wszystkich mórz
W imieniu wszystkich burz
(...)
... Ku pamięci...

Podsumowanie
Fathers of the Icy Age to mój ulubiony black metal w surowym stylu. Black metal fantasy, nie kreujący się na jakąś filozofię życiową; celny przekaz emocji i fantazji młodego, nieokrzesanego talentu, który prostymi i prymitywnymi metodami udowadnia, że w sztuce formą nie da się zastąpić treści. Beczka dobrej zabawy, ten album.
 

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 weeks later...

Maszyny powstały z popiołów nuklearnego ognia. Wojna, której celem jest eksterminacja ludzkości szalała przez dekady. Ostateczna bitwa nie rozegra się jednak w przyszłości, tylko tutaj, w teraźniejszości. Dzisiejszej nocy…

c9pMZJm.png

Na początku lat 80. James Cameron był uznanym reżyserem takich hitów jak np. "Pirania II: Latający mordercy". Podobno żywił się Big Macami, na które dostał kupony od mamy, a jego samochód zajął komornik. Dlatego pomysł nakręcenia filmu pt. „Terminator” spotkał się ze średnim entuzjazmem i hojnością ze strony panów w garniturach, którzy wykładają na takie cele pieniądze. Niedawno wyszedł „Exterminator”, teraz jest „Terminator”, a potem będzie znowu coś. Budżet filmu wyniósł 6.5 mln USD, co było wtedy skromną kwotą nawet przy uwzględnieniu inflacji.  

Nikt więcej nie przejdzie. Żaden z nas nie wróci do domu. Jest tylko on i ja...

Zrąb „Terminatora” objawił się w głowie młodego Jamesa Camerona w czasie jego pobytu w Rzymie. Reżyser był wówczas chory i dopadły go majaki. Pogrążony w gorączce miał też koszmarny sen o metalowym szkielecie, który powstał z ognia, aby go dopaść. Cameron wspominał, że te wizje w połączeniu z poczuciem alienacji w obcym kraju wśród obcych ludzi przełożyły się na senny i dystopijny ton filmu.

Wg pierwotnej idei, tytułowy cyborg miał wizualnie wtapiać się w tłum, dlatego wczesne prace koncepcyjne prezentują w tej roli Lance’a Henriksena (który ostatecznie pojawia się w filmie jako policjant), natomiast do roli sierżanta Reese’a rozważano Arnolda Schwarzeneggera, wówczas dopiero stawiającego pierwsze kroki na drodze swojej wielkiej kariery – ta rola miała ugruntować jego pozycję jako głównego bohatera filmów akcji. Jednak ani Arnoldowi, ani Cameronowi nie widział się ten pomysł i obaj panowie myśleli o tym samym, chociaż bali się to sobie nawzajem powiedzieć. Ostatecznie Cameron, niby spontanicznie, namalował to i przesłał Arnoldowi.

Kiedy Schwarzenegger odebrał pracę natychmiast zadzwonił do reżysera i krzyknął w emocjach: Jestem Terminatorem!

Nie było za dużo pieniędzy, nie było za dużo doświadczenia, ale byli odpowiedni ludzie, wielka pasja i masa talentu. Właściwie to pieniędzy było tak mało, że pod koniec zdjęć Cameron musiał już zwolnić zespół i kręcić samemu. Wspominał potem w retrospekcji, że po nakręceniu jednej ze scen na ulicy razem z Arnoldem czmychnęli szybko z planu, bo obawiali się, że aresztuje ich policja. – Co panowie tutaj robią? – A nic, kręcimy najbardziej ikoniczny thriller sci-fi w historii.

W rolę głównej bohaterki wcieliła się późniejsza (ale już nie aktualna) żona reżysera, Linda Hamilton, a potarganym przez wojnę żołnierzem z przyszłości został Michael Biehn, który współpracował z Jamesem Cameronem także przy innych kasowych hitach ("Obcy II", "Otchłań"). Już jako dojrzały facet Biehn zdradził, że Linda była najbardziej uroczą i łatwą we współpracy osobą, jaką spotkał. Podobnie jak grana przez niego postać, poczuł do aktorki coś zdecydowanie więcej niż sympatię, ale jako że oboje byli wówczas w związkach, to do niczego nie doszło. Ta skrywana chemia przeniosła się jednak na plan filmu.

Po obsadzeniu w roli Arnolda postać Terminatora przybrała – jak to eufemistycznie ujął James Cameron – bardziej hiperboliczny charakter. Co ciekawe, Arnold skorzystał z okazji i załatwił epizodyczną rolę w filmie swojemu najlepszemu przyjacielowi, również utytułowanemu kulturyście – panu Franco Columbu. Frano pojawia się jako Terminator w jednej z pamiętnych scen rozgrywających się w przyszłości, kiedy atakuje bazę ruchu oporu, a jego czerwone oczy żarzą się w mroku.

Zachowaniem kryminalnym byłoby nie wspomnienie o Stanu Winstonie, który odpowiada za praktyczne efekty specjalne. Zaprojektowanie i wykonanie metalowego endoszkieletu zajęło rok czasu (!), a sceny z użyciem kukieł – chociaż niektóre z nich nie zestarzały się najlepiej – budzą spory szacunek. Stan otrzymał w końcu za swoją pracę nad "Terminatorem 2", który dysponował już budżetem 100 mln USD, Oscara za najlepszą charakteryzację i efekty specjalne.

Dzisiejszej nocy…

W trakcie kręcenia Cameronowi doradzano, by zrezygnował z idei filmowania głównie w nocy, co miało pomóc dopiąć budżet filmu (zdjęcia nocne miały stwarzać większe wyzwanie i generować dodatkowe koszty). Reżyser zbył jednak te sugestie, a po latach stwierdził, że i tak niewiele by to pomogło w kwestiach finansowych. Zalążkiem filmu były wizje, sny i halucynacje, którym reżyser dopomógł już na etapie pisania scenariusza łykając ecstasy. Nocna sceneria miała być nośnikiem poczucia alienacji i sennej nuty Terminatora. Trzeba przyznać, że to założenie sprawdziło się w praktyce.

Arnold Schwarzenegger w wywiadzie przywołał moment, kiedy zakończono zdjęcia i dostał do wglądu pierwsze 20 minut zmontowanego Terminatora. Pod wpływem seansu wizja kolejnego filmu akcji klasy B w jego głowie prysła. Pomyślałem sobie, chwila moment, to jest naprawdę mocne, to jest szalone, czegoś takiego chyba jeszcze nie było. Reżyseria, oświetlenie, wszystko razem nadało temu filmowi wyjątkowy charakter.

Wrócę tu.

Dość zabawna perypetia wiąże się z najbardziej kultowym tekstem z filmu, czyli I’ll be back, który stał się znakiem rozpoznawczym Schwarzeneggera. Arnold uważał, że maszyna nie użyłaby skrótowej formy I’ll i zamiast tego chciał powiedzieć I will be back, co brzmiało mniej spontanicznie i naturalnie. Poza tym miał nadal poważne problemy z wymową języka angielskiego (z których ostatecznie nigdy się nie wyleczył). Stanęło jednak na I’ll i – jak to mówią – reszta jest historią.

TUDUM-DUM-DU-DUM…

Film powstawał w dość garażowych warunkach, jednak muzyka powstała literalnie w garażu. Do jej skomponowania zaprzęgnięto niejakiego Brada Fiedel’a. Brad współpracował już z twórcami kina klasy B, co nauczyło go sceptycyzmu. Roztaczali przede mną te niesamowite wizje, a kiedy oglądałem materiał zastanawiałem się, gdzie jest ten film, o którym mówili. W trakcie seansu Terminatora był jednak tak podekscytowany, że krzyknął: Jak znowu wstanie, to wychodzę!. Przez ten incydent Brad bał się potem, że reżyser się obraził i nie da mu roboty. Na szczęście ją dostał.

Fiedel najpierw komponował muzykę w swojej wyobraźni, oglądając film, a właściwy materiał nagrywał na żywo w garażu, próbując zsynchronizować linię wszystkich swoich keyboardów, które grały jednocześnie w czasie rzeczywistym. Nie umknęła mu ironia tej sytuacji: próbował zapanować nad maszynami tworząc muzykę do filmu, w którym maszyny chcą przejąć władzę nad światem. Charakterystyczne basy wzięły się z wizji uderzeń cybernetycznego serca maszyny, które miało bić innym rytmem niż ludzkie, natomiast tytułowy motyw przewodni reprezentuje istotę filmu, będąc tak naprawdę smutnym motywem miłosnym z silną i agresywną sekcją rytmiczną. Terminator jest bowiem nie tylko thrillerem i filmem akcji, ale też historią tragicznej miłości, uwięzionej w pętli czasu i pogrążonej w zimnej nocy, w której czai się elektroniczny morderca.

Nie robot, maszyna

Pewien znawca literatury powiedział, że dzieło sztuki jest jak mechanizm, który ma określone zadanie. To trafne porównanie, bo artyście musi przyświecać jakiś cel, a elementy jego tworu muszą działać spójnie, by ten cel osiągnąć – podobnie jak koła zębate w zegarku, którego celem jest odmierzanie czasu. W tym kontekście Terminator jest tchnieniem wymarłej epoki, bo artysta nie tylko miał coś do powiedzenia, ale potrafił też skonstruować na tyle spójny mechanizm, by to przekazać publiczności. Wszystkie elementy Terminatora tworzą nierozłączną kompozycję i film można obejrzeć w myślach słuchając samej ścieżki dźwiękowej. Dlatego pisząc o filmie, chciałem w nieco bardziej abstrakcyjny sposób opisać charakter samej muzyki.

Terminator inspirował i inspiruje do dziś – m.in. twórców retrowave jak Noir Deco czy Perturbator. Soundtrack w oryginalnym był niestety mocno okrojony i nie zawierał wielu utworów, które słychać w filmie albo zawierał je w innej wersji. Na odpowiednie, pełne wydanie, przygotowane przez samego Brada Fiedela, trzeba było czekać aż do 2015 r.

QKLzjfC.png

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 4 weeks later...

Jakiś czas temu wspominałem o albumie Universe - Universe (1985).

Nigdy nie pogodziłem się z faktem, że najprawdopodobniej nigdy nie będę miał go w swojej kolekcji, bo ostatnia sztuka w stanie Near Mint poszła na discogs za €488.99 i ceny za kolejne nieliczne, wystawiane egzemplarze tylko idą w górę.

No ale:

PDWgVyf.png

Kiedy obudziłem się w środku nocy, odebrałem robotycznie maila i przeczytałem powiadomienie, za ile ktoś to wystawił, to mało nie spadłem z łóżka, tak się spieszyłem z zamawianiem.

Dopiero po fakcie zauważyłem, że oryginalna okładka zgubiona (i stąd niższa cena), ale ch*j, pomyślałem, bo oryginalna i tak jest bardzo prosta i mało efektowna. W przypływie emocji stworzyłem zresztą własną, której raczej nikt mi nie wydrukuje, bo cycki.

No nic, czas na opowieści z dawnych czasów <popija whisky>!

 

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

image.png.ddcd3262a4321052defaac3f9db82f3f.png

Roy Harper - Stormcock (1971)

1. Hors d'œuvres

2. The Same Old Rock

3. One Man Rock and Roll Band

4. Me and My Woman

Roya Harpera poznałem stosunkowo niedawno, właśnie za sprawą tego albumu, który jest najbardziej znanym dziełem tego wybitnego brytyjskiego gitarzysty akustycznego.

Album składa się z czterech utworów, każdy z nich piękny, a jednocześnie utrzymany w jednym klimacie. Niesamowite, fantastyczne popisy gitarowe Harpera oraz Jimmy'ego Page'a - psudonim S. Flavius Mercurius - w kompozycji "The Same Old Rock". Album uwielbiam też za to, jak Roy Harper bawi się swoim głosem, właściwie w każdym utworze. Oprócz tego, w nagraniu wziął udział David Bedford odpowiedzialny za organy w Hors d'œuvres i orkiestrację w zamykającym dzieło, cudownym Me and My Woman. Właściwie, ciężko tutaj wybrać ulubiony utwór czy fragment, całość jest niesamowicie równa. Lepszego albumu folk-rockowego nie słyszałem, i raczej już nie usłyszę.

 

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Gość
Odpowiedz...

×   Wkleiłeś treść z formatowaniem.   Przywróć formatowanie

  Only 75 emoji are allowed.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Poprzedni post został zachowany.   Wyczyść edytor.

×   You cannot paste images directly. Upload or insert images from URL.

×
×
  • Utwórz nowe...