W roku 2001, wynajołem z kumplem samochód, wzieliśmy dziewczyny i pojechaliśmy z Londynu na zimowe zwiedzanie szkockiego highlandu. Nieziemskie widoki, skarłowaciałe drzewka, mgły, góry, wąskie dróżki, opuszczone wsie, cmentarze z krzyżami celtyckimi i rudo-włochate, półdzikie krowy. Mieliśmy na pokładzie płytę CD "Dead Can Dance" i ta muzyka tworzyła nierealny nastrój. Na pewno wpływ miała też szkocka łycha i grudka haszu, ale sentyment do Dead Can Dance pozostał do dzisiaj.