Skocz do zawartości

Rafał S

Uczestnik
  • Zawartość

    4 587
  • Dołączył

Wszystko napisane przez Rafał S

  1. Prawda, ja jednak wciąż wolę książkę. Ten język i narracja są nie do oddania w filmie. Przy okazji - można zrobić film lepszy od książki. Jako miłośnik twórczości Grahame'a Greena mogę powiedzieć, że "Koniec romansu" ("The end of the affair") Neila Jordana z 1999 r. przebija literacki pierwowzór. Niemal perfekcyjny scenariusz, zachowujący wszystkie najlepsze kwestie. Aktorzy: Ralph Fiennes i Julianne Moore - świetni, ale największe wrażenie zrobił na mnie Stephen Rea, który wycisnął niesamowicie dużo z bohatera, który w książce wydawał mi się mało barwny. Do tego Jason Isaacs i Ian Hart w rolach drugoplanowych. Ten ostatni zagrał postać przez samego Greene'a uważaną za słabo nakreśloną i papierową. A w filmie ożyła. Zresztą Greene w ogóle nie cenił tej książki (a ja - owszem), nazwał ją nawet swoją pierwszą przymiarką do narracji pierwszoosobowej. Pod względem technicznym zdecydowanie wyżej stawiał swoją drugą "pierwszoosobówkę" - "Spokojnego Amerykanina". Z tym nie sposób dyskutować, bo "Spokojny Amerykanin" należy do jego wielkiej trójki (pozostałe dwie to "Sedno sprawy" i "Moc i chwała"). A dla mnie wręcz stoi na pierwszym miejscu. Ta książka, dla odmiany została beznadziejnie przeniesiona na duży obraz przez Philipa Noyce'a. Zmasakrowany scenariusz, tanie emocje i źle dobrani aktorzy - wielki Michael Caine był o jakieś 20 lat za stary.
  2. No właśnie. Kolega Kraft jako pierwszy uciekłby z takiego koncertu. Albo zabrałby się za adaptację metra. Trochę by poszło na te ustroje akustyczne.
  3. Ale aktorsko to wyższa półka niż Ford, którego zresztą bardzo lubię. Weź choćby "Crazy heart" czy "True grit" (nie pamiętam polskich tłumaczeń tytułów). Ford nie dałby rady - nigdy nie był aktorem uniwersalnym. A Bridges zagra prawie wszystko.
  4. Powód jest oczywisty. Ci, którzy płacą za bilety na Bella, nie jeżdżą metrem.
  5. Powód jest oczywisty. Ci, którzy płacą za bilety na Bella, nie jeżdżą metrem. ety nie jeżdżą metrem
  6. Nie. Byłem ciekaw, czy załapiesz. Już tłumaczę. Wyrównanie ma sens, jeśli słuchasz, żeby napisać w miarę obiektywną recenzję w dziale "Testy". Ja słuchałem, żeby podjąć decyzję o zakupie. Nie interesowało mnie wtedy, jak zabrzmią kolumny na poziomie głośności identycznym z poprzednim. Interesowało mnie, jak zabrzmią na poziomie, który oferuje mi największy komfort odsłuchu. Wyobraź sobie, że jak wydaję pieniądze, to ów komfort odsłuchu jest dla mnie głównym wskaźnikiem jakości.
  7. Nie tyle wyrównaniu, co dostosowaniu. Jeśli kolumny grają jasno, to na ogół przyciszam, a jak ciemno, to czasem robię głośniej. Od tego jest w końcu pilot.
  8. Identycznie było w moim "starym" CXA81. Bardzo wygodne do testów. Zdarzało się, że zatrzymywałem utwór w środku, cofałem o kawałek i grałem to samo na drugim zestawie kolumn.
  9. Moja żona przyznała się, że Jeff Bridges w tym filmie był dla niej kiedyś ideałem męskiej urody.
  10. Mam wrażenie, że używa się go w dwu znaczeniach. Pierwsze to otwarta góra w jasnych systemach. Drugie, to przestrzeń wokół instrumentów biorąca się z dobrej separacji. Ktoś potwierdzi / zaprzeczy?
  11. Wymienianie tego na sztuki chyba nie ma sensu. Np. Return To Forever to dwa różne zespoły - ten od "Light as a feather" i ten od "Romantic Warrior". Oba świetne. Czy wolę jazz dla ludu? Tak się przekomarzamy, i nawet ja sam używam czasem żartobliwie tego zwrotu, ale na serio to nie uważam awangardy i free za muzykę bardziej wyrafinowaną. Założę się, że jeśli we free saksofonista się sypnie ze 20 razy w jednym kawałku, to nawet tego nie zauważysz. Pewnie część muzyków też nie zauważy. Bo tam wszystko przejdzie. W tym sensie jest to muzyka łatwiejsza. A ci co grają cool czy west coast nie mogą sobie pozwolić na takie błędy, bo zostaliby wygwizdani. Któryś z polskich saksofonistów mający w życiorysie epizod z free powiedział, że tam może jeden na dziesięciu wie co robi, a reszta to szarlatani strojący się w szaty mistyków. Czytałeś "Wrzeszcz" - biografię Trzaski w wywiadach? Świetnie nakreślona różnica między Sikałą i Trzaską. Z jednej strony zaplanowana muzyka świadomego i formalnie wykształconego człowieka, z drugiej - intuicyjna, a na pewnym etapie wręcz amatorska gra Trzaski. Trzaska nawet nie ukrywa, że jednym z powodów, dla których poszedł w awangardę był brak wiedzy i umiejętności. Tak, buntował, się przeciw akademickiej formule. Ale buntował się po części dlatego, że ona go koncepcyjnie i technicznie przerastała. (Z czasem to się oczywiście zmieniło i nadrobił braki.) Wśród najwybitniejszych jazzmanów znajdziesz wielu takich, którzy awangardy i free nie uznają. Nie trawi tego pewnie połowa kadry Berklee College of Music. Z całą pewnością nienawidził takiego grania sam Miles Davis. McCoy Tyner i Elvin Jones - dwaj giganci - uciekli od Coltrane'a, bo nie znosili jego późnej twórczości. Czy oni wszyscy też są tym "ludem", ograniczonymi odbiorcami? Nie podważam sensu takiego grania, chodzi mi raczej o to, że to są nieporównywalne ze sobą rzeczy i próba wartościowania mija się tu z celem.
  12. In a Silent Way to jeszcze 60-te. Ta i Bitches Brew to rzeczywiście wielkie płyty. Późniejsze już mnie tak nie wciągnęły. Ale przyznaje, że po niektóre z elektrycznych nawet nie sięgnąłem więc nie mam pełnego obrazu. Zawsze zniechęcał mnie fakt, że Miles był wtedy wiecznie naćpany i zaczynał się sypać jako trębacz. Bardzo za to lubię tzw. "pierwszy wielki kwintet" Milesa z drugiej połowy 50-tych, czyli ten z Coltranem, Redem Garlandem, Paulem Chambersem i Philly Joe Jonesem. Wspaniałe granie. W myślach przeglądałem jeszcze wykonawców z lat 70-tych i fakt - spora część z tego jest mi bliska, może bliższa niż 50-te. Ale w 50-tych jazz rozwijał się pełną parą i praktycznie wszystkiego z tamtego okresu da się słuchać. A w 70-tych oprócz odkryć było też wiele wpadek, miotania się, nieudanych eksperymentów, żeby tylko konkurować z popularnością rocka. Wiem, że gdybym teleportował się w lata 50-te do któregoś z ważniejszych amerykańskich klubów jazzowych, to na bank świetnie bym się bawił. A w 70-tych mogłoby być ekstatycznie, albo tak sobie, czy wręcz nieznośnie - loteria. Myślę też, że współczesny saksofonista, pianista czy trębacz jazzowy powie Ci, że złoty okres to 50-te i 60-te. To jest nie do podważenia, wtedy kształtował się ten język. Gitarzysta może już wskazać 70-te, a "keyboardzista" wskaże je na pewno. Nie chcę się o to spierać, bo zbyt wiele było w latach 70-tych muzyki, którą głęboko przeżyłem, jak choćby Weather Report i robi się nam dyskusja o wyższości jednych świąt nad drugimi. Oddzielna rzecz, za którą bardzo lubię 70-te, to ponowne przeniknięcie jazzu do muzyki popularnej, zwłaszcza tej z Nowego Jorku i LA. Na pierwszym miejscu oczywiście wielcy Steely Dan.
  13. Umówmy się, że wielki Davis był jednak większy wcześniej. Co do ECM - pełna zgoda. To odtrutka na spolaryzowany amerykański jazz tamtej dekady (awangarda i free na jednym biegunie, bardziej komercyjny funk i wczesny smooth na drugim). Nie chodzi mi o to, że w latach 70-tych nie było w jazzie dobrych rzeczy, tylko, że statystycznie 50-te wypadają lepiej. W końcu to rozkwit hardbopu.
  14. Raczej 50-te i 60-te. W 70-tych poza fusion dużo nowego się już nie wydarzyło. Zresztą, ile było tych naprawdę wielkich zespołów fusion? Co poza tym? Hardbopowcy zaczęli funkować pod presją wytwórni płytowych. Jedni z większym, inni mniejszym przekonaniem. Hammond, Wurlitzer i Fender Rhodes wypierane przez syntezatory. A z drugiej strony - eksperymenty odstraszające od jazzu szeroką publikę. Czas największych podziałów w jazzie. W ciągu ostatnich 25 lat nagrano masę świetnych płyt, a do tego jakość dźwięku taka, że można sprzęt testować. Poniżej przykład łączący twórczość lat 70-tych ze współczesnym wykonaniem. Dla mnie - bomba pod każdym względem. Wspaniała muzyka, a do tego mówi dużo o systemie odsłuchowym.
  15. Np. coś takiego - Loren Stillman Quartet - "How Sweet It Is". Miałem kiedyś sporo Joe Lovano, ale zachowałem tylko te bardziej staroświeckie w stylu, a pozbyłem się eksperymentalnych. Zostało mi natomiast trochę rzeczy z wytwórni Naxos Jazz, w tym również nowoczesny postbop, "third stream" i awangarda. Część z tego trzymam w pracy, w domu znalazłem te łagodniejsze: - Flipside (typowa awangarda, ale jeszcze dałem radę słuchać) - Chris Cody Coalition - Oasis (i jeszcze jakaś druga w pracy) - Dejan Terzic Quartet - Four on One (w składzie George Garzone ) - Mark Isaacs - Closer - Joel Palsson - Prim - Lars Moller - Kaleidoscope Te trzy ostatnie, to właśnie takie rozmarzone, impresjonistyczne rzeczy w klimacie ścieżek filmowych. Również Mike Nock, LA Jazz Quartet, Ron McClure. Naxos naprawdę dużo fajnych rzeczy wydał, trafiłem jakąś internetową wyprzedaż i w sumie kupiłem od nich ze 30 płyt - przejrzyj ich katalog. New York Jazz Collective powinni ci się spodobać (ich akurat nie kupiłem).
  16. Nie musisz mnie przekonywać do jazzu. Mam ponad tysiąc jazzowych płyt. Może nawet półtora, bo w pracy też utkałem po szafach kilka kartonów i przestałem liczyć ile tam tego jest. Chodziło mi oczywiście o jazzową awangardę. Zresztą takich rzeczy też trochę mam, ale to już margines kolekcji. I raczej ta spokojniejsza, bardziej introspektywna, rozmarzona strona. Awangarda agresywna, w szybkich tempach, na ogół mnie odrzuca. Mój jazzowy mainstream rozciąga się od klasycznego swingu, przez bebop, cool, west coast, hardbop, souljazz, funk, jazz latynoamerykański i fusion do bardziej melodyjnej części postbopu. Ostrzejszy postbop już zdecydowanie mniej. Z drugiej strony, dixieland i stary nowoorleański hot jazz też niezbyt. Bardzo lubię natomiast pogranicze jazzu i bluesa - obojętnie z której strony.
  17. Jednak słuchasz czasem normalnych rzeczy. Rory był wspaniały. "Irish Tour '74" pozostaje jednym z moich ulubionych albumów koncertowych z epoki.
  18. Koniecznie podziel się wynikami dalszych odsłuchów. Jak może pamiętasz, byłem tym bardzo zainteresowany. Czy z takim ustawieniem jest ogólnie lepiej na większości płyt? Nie ma jakichś niepożądanych skutków ubocznych tej poprawy? Odczuwalnych zniekształceń jakiejś części pasma, itd.?
  19. No i wyszła Szydło z worka. Wydało się - należysz do frakcji pomiarowej Krafta.
  20. Muzyki nie pamiętam - dawno oglądałem. Obrazy, gra światłem - tak, to robiło wrażenie. Ale na tym tle fabułka wydawała się jeszcze słabsza. Najpierw pretensje do realizmu - bohaterka chyba przez kwadrans kroiła marchewkę (już wtedy chciałem wyłączyć). A potem nieprzekonujący mnie Vermeer. Powtórzę: podobał mi się za to Tom Wilkinson. I właśnie tak wyobrażałbym sobie Vermeera. Niekoniecznie z wyglądu, ale z zachowania. Widziałeś "Pana Turnera" Mike'a Leigh z Timothym Spallem w roli tytułowej? Przydługie, ale przekonuje mnie jako portret wielkiego malarza. I tam też strona wizualne była na medal. Albo może czytałeś "Księżyc i miedziak" W.S. Maughama (luźno inspirowane biografią Gauguina)? To też kupuję. Ale "Dziewczyna z perłą" mnie wymęczyła niemiłosiernie. No, ale dla każdego coś miłego.
  21. Akurat wtedy dużą różnicę zrobił drugi z kolei wzmacniacz (bo ten pierwszy był zwyczajnie słaby). Trzeci już mniejszą. Potem była zmiana kolumn - znów duża różnica na plus. Potem znów wzmacniacz,i znów kolumny. Na przemian. Spokojnie - jestem świadom, że nie wszystkie kolumny brzmią identycznie. Ale nie o tym pisałem, tylko, że efekt WOW wcale nie jest oczywisty, nawet u początkującego. Bo jeśli na starcie wydamy mało, to nie będzie cudu, a jak wydamy dużo, to na ten cud aż za bardzo liczymy i też może nie być pełnej satysfakcji.
  22. Może jestem tym jednym na dziesięciu, ale pierwsze, co kupiłem - oddałem po 10 dniach. Dopiero drugi z kolei wzmacniacz zabrzmiał ok, a i tak wymieniłem go za dopłatą na trzeci. Jeśli dla kogoś muzyka jest ważna, to nie tak łatwo go zadowolić. Szczególnie, jeśli słyszał sprzęt znajomych, który grał wyraźnie lepiej.
  23. Mi też nie podszedł Ares II. Raczej ciemny, ale przy tym bezosobowy, oddalał wokale i instrumenty prowadzące. Nuprime DAC-9 już lepiej, gładki i bezpośredni dźwięk, tylko niestety jeszcze ciemniejszy niż Ares II. Zarówno Ares II jak i Nuprime DAC-9 grały u mnie mocnym basem, ale z podbitą jego wyższą częścią. Mnie to się nawet podobało, ale ogólnie to chyba niezbyt audiofilskie. Arko55 - świetny opis - jak najwięcej takich tekstów.
  24. Dla mnie - nudy. Bill Murray podobał mi się dużo bardziej w późniejszym "Broken Flowers" Jarmuscha. Jednak nawet najlepszy aktor potrzebuje sprawnego reżysera, a Sophia Coppola, no cóż - gdyby miała inne nazwisko pewnie nigdy byśmy o niej nie usłyszeli. "Dziewczynę z perłą" ledwo obejrzałem do końca. Skrajnie nierealistyczne. Przecież Vermeer był też handlarzem i karczmarzem, a tu zrobili z niego oderwanego od życia wrażliwca. Natomiast Tom Wilkinson w roli drugoplanowej jak zawsze świetny. Krwista postać - szkoda, że było go tak mało. Ale Scarlett lubię. Np. u Woody Allena.
×
×
  • Utwórz nowe...